Mój blog to głównie tematyka elektroniki i nowych technologii, ale jestem też fanem kina. Oglądam dużo i często i myślę, że wyrobiłem sobie już gust, ale też obiektywizm pozwalający mi na odpowiednie oceny filmów. Postanowiłem rozpocząć nową serię krótkich artykułów na temat niedawno obejrzanych filmów. Krótkich recenzji, w których nie będę spoilerował i zbytnio zanudzał. Oczywiście w większości będą to wybrane tytułu, które ja osobiście mógłbym polecić. Nie tylko nowości, choć zapewne w większości. Postaram się podawać Wam ciekawe propozycje, dodając własne zdanie o filmie. Innymi słowy: polecać i ewentualnie przygotowywać na seans. Nie wszystko, co obejrzę, będę recenzował. Tylko wybrane pozycje, które mogą zaciekawić lub są w danym czasie w trendach.

Wojenny „1917” Sama Mendesa

1917 recenzja
foto: uphe.com

Wczorajszego wieczora obejrzałem „1917”. Film wojenny, który był na mojej liście już od zeszłego roku. Do seansu skłoniła mnie nie tylko nominacje do Oscarów (i 3 statuetki) oraz wygrane Złote Globy, ale też historia, która została opowiedziana przez dziadka samemu reżyserowi. Nie byle jakiemu, bo Samowi Mendesowi (dwa ostatnie Bondy, ale też American Beauty. Do tego czytałem mieszane opinie o dziele, a to jak zwykle zachęca do samodzielnej oceny. Przedstawiam swoje wrażenia oraz trochę ciekawostek o produkcji.

Zacznijmy może od przybliżenia fabuły. Jest rok 1917, a więc blisko końca Wielkiej Wojny (tak wtedy nazywano I WŚ). Anglicy toczą bitwy z Niemcami. Ci wydają się wycofywać z frontu, zachęcając do ataku. Okazuje się, że to sprytny manewr, mający wciągnąć wojska w konkretne miejsce. Oczywiście ma to być element zaskoczenia i taktyki, w którym Brytyjczycy stracą mnóstwo ludzi. Jest jednak nadzieja, wywiad donosi, że to pułapka. Trzeba poinformować bataliony szykowane do natarcia już następnego dnia. 1600 ludzi idzie na rzeź. Do przekazania informacji od generała wybrano dwóch chłopaków. Brat jednego z nich jest w feralnym batalionie, więc żołnierzowi z wiadomość zależy na szybkim dotarciu z przekazem. Mają bardzo mało czasu, by dotrzeć na miejsca, a przecież trasa wiedzie przez teoretycznie opuszczone pole wroga.

„1917” – piękno przekazu i „jedno” ujęcie

Sam Mendes starał się przełożyć opowieść dziadka, który brał zresztą udział w tych walkach. Nie da się jednak nie zauważyć, że film „1917” skupił się głównie na efektach audio-wizualnych oraz scenach. Historia jest oparta na faktach, a sposób jej zobrazowania miał jak najwierniej odwzorować przebieg akcji posłańców. I tutaj właśnie ścierają się dwie skrajne oceny realizacji filmu. Dla jednych jest to uczta dla oczu (mimo licznych ujęć pokazujących wojnę w sposób bardzo bezpośredni). Dla drugich z kolei brak balansu między warstwą fabularną, zarysami głównych postaci oraz całego tła. Ja jestem bliżej tej pierwszej grupy. Lubię od czasu do czasu odbierać produkcje wzrokowo.

Od razu przypominają mi się dwa filmy z bardzo podobnymi motywami. „Zjawa” Alejandro Iñárritu oraz „Czas wojny” Stevena Spielberga. Skąd te skojarzenia. W przypadku pierwszego mówimy o pięknych ujęciach, niesamowitej muzyce oraz klimacie. Drugi to z kolei opowieść (z tej samej wojny, ale roku 1914) z perspektywy… konia. W obu przypadkach przedstawiana była surowa brutalność konfliktu (odpowiednio: na linii Indianie <-> „nowi” Amerykanie i europejskie narody podczas Pierwszej Wojny Światowej). Jak się pewnie domyślacie, w obu przypadkach scenarzyści i reżyserzy położyli ogromny nacisk na zdjęcia, dźwięk oraz kadry.

Jest jeszcze inna rzecz, którą uważny widz szybko w „1917” dostrzeże. Ja po 40 minutach musiałem zajrzeć do Internetu i upewnić się, czy film został nagrany na jednym ujęciu? Aż mi się nie chciało wierzyć, bo akcja wartka, pokonywany obszar ogromny, a zgranie tego bez kilkunastu powtórzeń graniczy z cudem. Okazało się, że autorzy projektu zastosowali sprytne sztuczki przy sklejaniu kolejnych nagrań. Nie ujmuje to niczego warsztatowi, bo liczy się finalny efekt, a ten sprawia wrażenie, jakbyśmy cały czas byli z głównymi bohaterami. Oglądałem dotąd tylko dwa filmy, w których nie zastosowano żadnych cięć. To „Birdman” i „Rosyjska Arka” (na tym kostiumowym filmie byłem nawet w kinie). Zastosowana u Sama Mendesa koncepcja dodała filmowi wrażeń oraz realizmu. Warto to zobaczyć. Załączam materiał zza kulis, ale zachęcam, by nie oglądać go przed seansem filmu.

„1917” – nie zdobył głównego Oscara

Film Mendesa ogląda się jakbyśmy faktycznie byli uczestnikami akcji. Reżyser oraz autor zdjęć (Roger Deakins) musieli kręcić akcję w takich samych warunkach, by zachować ciągłość przekazu. Nie było to łatwe i zdarzały się dni przestoju z powodu różnej pogody. Scenografia również robi wrażenie. Od samych okopów, przez kolejne lokalizacje i typowo wojenne sytuacje. Doceniła to amerykańska akademia. Wręczyła trzy statuetki: za dźwięk, zdjęcia i efekty specjalne. Głównego Oscara zabrał „Parasite” – pierwszy raz w historii jako zagraniczny film. Inaczej było już podczas gali Złotych Globów. Tu „1917” otrzymało wyróżnienie za najlepszy film dramatyczny oraz reżyserię. Z wartych odnotowania nagród trzeba jeszcze dodać nagrody Gildii Reżyserów dla Mendesa i Gildii Producentów dla najlepszej produkcji 2019 roku.

Czas już podsumować film. Wiele krytyków uważa, że „1917” jest przeestetyzowany. Ja jednak uważam, że jeśli mam oglądać ponury horror, który może wprowadzić w stan bliski depresji to już wolę, gdy autorzy pokazują zło w sposób „przyjemny” dla oka. Wiem, że użyłem tutaj kontrowersyjnego określania, ale tak to odbieram. Mimo licznych scen przedstawiających brutalność walk, produkcja daje się obejrzeć bez większego skrzywienia lub zakrywania oczu. Ostatnio odczuwałem takie wrażenia na „Dunkierce”. Kino wojenne zyskało kolejne dzieło. Choć nie dla wszystkich idealne to warte uwagi. Może losy samych bohaterów nie zostały podkreślone w wystarczający sposób, ale już odbiór obojętności poszczególnych dowódców jest uderzający. Ciekawe, że najbardziej rozpoznawalni aktorzy grają tu króciutkie epizody (Coln Firth, Mark Strong, czy Benedict Cumberbatch). Całość przypomina troszkę grę wojenną w trybie story mode, gdzie przemieszczamy się po ścieżce. Dla pełnej imersyjności zabrakło tylko VR. Podejrzewam, że w końcu ktoś nakręci podobny film i 360 stopniach. Moja ocena: 7+.