Mój blog to głównie tematyka elektroniki i nowych technologii, ale jestem też fanem kina. Oglądam dużo i często i myślę, że wyrobiłem sobie już gust, ale też obiektywizm pozwalający mi na odpowiednie oceny filmów. Postanowiłem rozpocząć nową serię krótkich artykułów na temat niedawno obejrzanych filmów. Krótkich recenzji, w których nie będę spoilerował i zbytnio zanudzał. Oczywiście w większości będą to wybrane tytułu, które ja osobiście mógłbym polecić. Nie tylko nowości, choć zapewne w większości. Postaram się podawać Wam ciekawe propozycje, dodając własne zdanie o filmie. Innymi słowy: polecać i ewentualnie przygotowywać na seans. Nie wszystko, co obejrzę, będę recenzował. Tylko wybrane pozycje, które mogą zaciekawić lub są w danym czasie w trendach.

Le Mans ’66 (Ford v Ferrari)
foto: foxmovies.com

Le Mans ’66 – Ford kontra Ferrari

Amerykańskie filmy takie są. Gloryfikują każde swoje zwycięstwo, podkreślając je nadmiernym patosem. W Le Mans ’66 (tudzież Ford v Ferrari, by lepiej skojarzyć widzom podjęty temat) znajdziemy klasyczny schemat hollywoodzkiej produkcji, w której Stany Zjednoczone zaznaczają swój niewątpliwy triumf w legendarnym, całodobowym wyścigu Le Mans. Choć Amerykanie nie zapisali się w historii Circuit de la Sarthe zbyt wiele razy to, gdy go wygrali, zrobili to z rozmachem, pozwalającym na jego ekranizację. Minęło prawie 55 lat od słynnego wjazdu wszystkich trzech Fordów GT40 na metę Le Mans, mającego pokazać możliwości technologiczne Ford Motor Company.

Wydarzenia o tyle ważnego, że przerywające dominację włoskiej stajni Ferrari, która miała świetną serię wygranych w klasie GT. Ford – marka masowo produkująca auta dla zwykłego zjadacza chleba – postanowiła poprawić swój toporny wizerunek i pokazać się w serii wyścigowej czymś zupełnie odmiennym. Mocno odbiegającym od aktualnej wtedy floty pojazdów. Za cel obrano sobie pokonanie lidera – czerwonych strzał o przyciągających wzrok sylwetkach. Wygrana nad Ferrari miała gwarantować Fordowi wzrost popularności i tym samym poprawę wyników finansowych. Pod koniec lat 50-tych syn Henry’ego Forda został namówiony do projektu z cyklu „mission imposible” – właśnie te lata przedstawił w Le Mans ’66 James Mangold. Ukazał je w dramacie motoryzacyjnym, który według wielu jest pozycją obowiązkową dla fanów świata czterech kółek. Jak to wyszło? Nie najgorzej!

Ford s Ferrari, czyli pojedynek na szosie

Bardzo lubię filmy, w których przedstawia się wszelkie pojedynki. Motyw ten jest banalny do bólu, ale wciąga! W sam raz na wieczorny seans, w którym liczymy przede wszystkim na dobrą zabawę. Jeśli dodamy do tego tematykę, którą śledziło się przez wiele lat oraz mocną obsadę – pozostaje szykować popcorn. Oczywiście inaczej odbiorą film fani motoryzacji, inaczej widzowie nie znający jej historii, ale każdy powinien być usatysfakcjonowany. Ci pierwsi znajdą tu trochę nieścisłości między rzeczywistością a zaproponowanym scenariuszem, natomiast ci drudzy pogubią się w nazwiskach – pojawia się tu naprawdę sporo nawiązań do ludzi świata aut. Od Steve’a Mcqueena, przez Bruce’a McLarena, Enzo Ferrariego, po Forda oraz Carola Shelby’ego i Kena Milesa, czyli dwóch głównych bohaterów programu wdrażania wyścigowego GT 40.


To oni byli twarzami projektu, choć dosłownie ten pierwszy, natomiast w przenośni – ten drugi. Historia filmu koncentruje się na przeprawie zespołu tworzącego legendarnego Forda GT40 ze zbiurokratyzowaną „górą” koncernu Ford. Walki, która zakończyła się ogromnym sukcesem, choć niestety i ofiarami. Ken Miles mógł w 1966 roku zostać pierwszym w historii kierowcą, który zgarnął trzy ważne tytuły: Daytona, NASCAR i Le Mans. Historia sukcesu Forda była skomplikowana i każdy fan motoryzacji powinien ją poznać. W amerykańskiej produkcji nie została ona przedstawiono dokładnie, ale zachęca do przeczytania jej pełnej wersji (m.in. roli opon Goodyear). Przez prawie dwie i pół godziny śledzimy losy Carola Shelby’ego i Ken Milesa, których uznamy za ojców Forda GT40 Mark II. Pewnie trochę zniekształconych na potrzeby kina, ale starających się trzymać najważniejszych momentów przy tworzeniu kultowego pojazdu.

A skąd u Forda taka zaciekłość w walce z Ferrari – marką z zupełnie innego segmentu na rynku? Powodu pewnie się domyślacie. Enzo Ferrari stanął na odcisk Henry’ego Forda II. Wykorzystał amerykańskiego giganta do podbicia ceny za upadające przedsiębiorstwo z Modeny. Ford chciał przejąć włoską stajnie i pokazać się w legendarnym Le Mans. To wydarzenie stało się prawdziwym powodem powstania jednego z najsłynniejszych amerykańskich aut, które ostatecznie Enzo docenił. Było szybkie i przetrwało 24-godzinny Le Mans – uważany za jedno z największych wyzwań dla silnika, hamulców, skrzyni biegów i większości elementów układu napędowego. Katowanych przez dzień i noc, niezależnie od pogody, kierowanych przez kilku kierowców, którzy muszą przejechać jak najwięcej okrążeń surowej trasy (dziś już zabezpieczonej barierkami i wciąż zdominowanej przez europejskie marki). Warto tu też poznać historię samego Le Mans, gdzie swoje życie tragicznie straciło wielu kierowców. Wielu też jest rozpoznawalnych właśnie z uwagi na wygranie tej imprezy.

Smaczki podczas Le Mans ’66

Warto poświęcić oddzielny akapit gwieździe, której poświęcono cały film. Ford GT40 to jedno z bardziej rozpoznawalnych modeli super aut, mające dzisiaj swoją współczesną edycję (i to według mnie udaną stylistycznie). Tradycja jest zatem kontynuowana, ale to Mark II zrobił największą karierę. Prace nad nim były niesamowite. Pokazywano to zresztą w postaci wielu wtrąceń. Miłośnicy klasyków mogli nacieszyć oczy również innymi pojazdami z tamtych czasów. Najwięcej czasu miało tu oczywiście Ferrari m.in. 330 P3 – bezpośredni rywal Forda. Pojawiały się jeszcze Astony, czy Porsche oraz wiele innych maszyn tamten epoki. Nie mogło też zabraknąć AC Cobry – aut Shelby’ego.

Kilkanaście lat temu miałem w swoim życiu etap latania za takimi maszynami po brytyjskich muzeach oraz poukrywanych w ciasnych uliczkach garaży. Old-timery dawało się też dopaść na ulicy. Kiedyś zaktualizuję recenzję o kilka fajnych fotek, które wtedy udało mi się ustrzelić. Forda GT40 w jednej z pierwszych wersji widziałem na żywo. W jednym z showroomów trafiłem nawet na oryginalnie podpisaną przez Shelby’ego Cobrę! Jego autograf widniał na desce rozdzielczej. Le Mans ’66 dla takiego fana jest zatem koniecznym seansem. Ostatnio podobnie wyczekiwanym przeze mnie filmem był „Wyścig” Rona Howarda, czyli pojedynek kierowców F1 – Jamesa Hunta i Nikiego Laudy. Jeśli podobała wam się ta produkcja, to podobne wrażenie zrobi Ford v Ferrari. Dla mnie wciąż wzorcem, do którego odnoszę porównania filmów z pojazdami w roli głównej jest „Pojedynek na szosie” Stevena Spielberga. Polecam!

Le Mans ’66 (Ford v Ferrari) – podsumowanie

Czas podsumować Le Mans ’66, bo za dużo naprodukowałem się od strony maszyn, a za mało pisałem o samym filmie. Dzieło jest dosyć schematycznie, a momentami przewidywalne, co jednak nie specjalnie przeszkadza, bo to nie jakiś oskarowy dramat (tu jednak trzeba poczekać, bo z tego co widziałem, został nominowany w kilku kategoriach). Z racji tematyki nie liczmy na jakieś spektakularne dialogi. To po prostu kino akcji z elementami biograficznymi i kolejne przedstawianie sukcesu  w ramach klasycznego „american dream”. Są pojedynki super aut, świetny dźwięk, nie najgorsze ujęcia z jazdy (bolało mnie jedyne sztucznie przyspieszanie obrazu niczym ze starych filmów) i moc silników oraz klimat z toru.

Historia z happy endem, choć nie dla każdego bohatera. W Le Mans ’66 przedstawiono determinację pasjonatów, którzy poświęcili dla motoryzacyjnego sukcesu wiele. Niektórzy wszystko. Postać Kena Milesa nie była mi dokładnie znana, więc tym bardziej nie żałuję, ze poznałem jego historię dokładniej. Oczywiście nie jest to dokument (nie każdy wie, ale sporą rolę w wygranej z 1966 roku miały opony Goodyear, które Ford założył w późniejszej fazie wyścigu), a hollywoodzka produkcja typu block buster. Czy to jednak źle? Takie kino chcemy oglądać właśnie w takim wydaniu. Dorzucono trochę dramaturgii, rozbudowano fabułę o atrakcyjniejsze wtrącenia. Nawet Christian Bale z brytyjskim akcentem nie był taki zły. Ja się bawiłem naprawdę bardzo dobrze! Dwie i pół godziny zleciały z prędkością Gran Turismo. Moja ocena: 7-/10.